¡HOLA! Mexico … to pierwsze co mi przyszło na język po wylądowaniu w Cancun i przejściu przez kontrolę. 12 godzin lotu poszło w niepamięć. Półgodzinny transfer do hotelu trwał kilkanacie sekund, jak na déjà-vu przystało. Szybki check in … i jeszcze szybsza zmiana pokoju na honeymoon suitę … jak dają, to trzeba brać *LOL*   A potem pierwsza wakacyjna tequila, wyrko, spanko i plażing, smażing, glebing i rozkoszne lenistwo. A za trzy dni na ryby!

Minęły 3 dni, jest 4.30, dzwoni budzik, podnoszę oczy z podłogi … déjà-vu … żebym tylko w obsesję nie wpadł albo w coś jak zespół niepokojnych nóg z nerwicą natręctw – od Karola poznanego na wakacjach dowiedziałem się, że są takie przypadłości … masakra *LOL*    Przed hotelem miał czekać taksówkarz. No cóż, spóźnił się o 15 meksykańskich minut. Jacyś Jankesi zaspali i nie mógł ich z pokoju ściągnąć. Tyle się dowiedziałem od Enrique i taksówkarza. Bywa, to w końcu urlop. Najlepsze jest to, że w taksówce spotykam tego samego wędkarza z USA, co w zeszłym roku. Niesamowicie miły facet. Co ciekawe, od razu poznał, co mnie bardzo zdziwiło przy wszechogólnie znanej amerykańskiej powierzchowności. Jak zwykle zmieniamy auta na stacji i jedziemy w kierunku Isla Blanca. Mariny i parchartych kundli nie będę ponownie opisywał, bo niewiele się od ostatniego roku zmieniło i myślę, że tych kilka zdjęć odda niektóre wrażenia. Przynajmniej wzrokowe, bo zapachowach z całą pewnością nie. Aha, jednak coś się zmieniło. Pomost się złamał. Ciekawy jestem, czy do przyjazdu Darka zdążą go naprawić? To już będzie +/- 6 meksykańskich tygodni. Dobra, wsiadamy na pange i ruszamy na flats!

Jest oczywiście tak, jak być musiało i tak jak wykrakał Darecki, czyli z jakichś bliżej nieokreślonych powodów, wszystko co stabilne zmieniło się w kilkanaście godzin w niestabilne. Wiatr, ciśnienie, spadek temperatury wody przez deszcz i do kompletu relatywnie mocne pływy (jak na warunki lokalne) dzięki pełni księżyca. Dzięki tej samej pełni ryby nażerały się jak norki całymi nocami, co skutkowało ich mniejszą aktywnością w ciągu dnia. Czyli normalka! Czyli co? Chingar #&$?!@ !!! Czyli szukamy ryby a rozmawiamy tutaj o szukaniu na powierzchni 80 km kwadratowych. Ale Enrique jest dobrym gajdem i nie tylko znalazł tarpony ale skutecznie ułatwił ich złowienie. 

Jest dużo pojedynczych sabalo. Ale nie ma ławic, co znacznie utrudnia sytuację. Pojedyncze ryby są po prostu trudne do złowienia. Równie trudne jak ryby zgrupowane w większych i dużych szkółkach. Grupki po 6-8 ryb są idealne. To ze względu na istniejąca już zazdrość pokarmową i współzawodnictwo w tej walce. Lekko trącona woda pomogła nam znacznie ’skradać› się do ryb. W małej zatoczce mam kilkanaście kontaktów, 6 zaciętych i 2 wyholowane tarpony. Super jak na pierwsze pół dnia! Ruszamy dalej. Na głębszych kanałach trafiamy na kolejną małą grupę gotową do współpracy. Ryby żerują ale woda jest znacznie czystsza. Godziny spędzone z wędką na boisku opłaciły się. Rzuty na 60-75 stóp nie sprawiały większego problemu. Gorzej było z precyzją. Tutaj widać spory potencjał i wiem nad czym będę musiał popracować przez następny czas. Są flesze, są brania, są zacięcia, są spinki i są ryby. Bomba! Jaki dzień, byle tak dalej! Ale to dopiero po jutrze.

Jest pojutrze, jest 4.30, dzwoni budzik, podnoszę oczy z podłogi i schodzę do baru po kawę. Na szczęście dzisiaj jest Franky, robi najlepszą kawę w resorcie. Zabieram duży kubek cappucino, burrito i dwie słodkie bułki na pokój. Po śniadaniu zmykam na dół, gdzie przed lobby czeka już Julio. Excelente, myślę sobie i wsiadam do pustego auta. Walimy przez pusty bulwar do city a potem do mariny. Przepakowujemy klamoty z Enrique i vamos! No i jest ciężko, już trzecia miejscówka i nadal pusto. Gajd zaczyna się robić niespokojny bo nawet śladu ryby nie ma. Nada bubbles, nada rolling tarpino, nada flashi-flashi, nada en absoluto! Proponuję Enrique, żeby pojechać albo na duży otwarty flat z bezpośrednim sąsiedztwem morza, albo gdzieś w mangrowce i poszukać snooka, ewtl. jakaś zabita dechami laguna? Gajd wybiera to trzecie i płyniemy labiryntem na węch posokowca. Po kilku minutach wpływamy do małej laguny i Enrique wyłącza silnik, prosi mnie o posadzenie tyłka na dziobie i odpychaniu łodzi od gałęzi, kiedy on odpycha łódkę tyczką. Po kilku minutach wpływamy do malutkiej i tak ukrytej laguny, że aż na cud zakrawa, że ją odnaleźliśmy a gajd mówi, że to jest house of tarpon. I faktycznie są ryby. Nawet kilka, tylko co z tego, kiedy prawie nie chcą jeść much?! Po kilkunastu rzutach i może z dwóch kontaktach postanawiamy ruszyć w drugą stronę i odbić się od krzaków. Po pół godzinie lądujemy w którejś z niezliczonych lagun i szukamy ryb. Są! Kilka tarponów żeruje pod nawisem gałęzi, w cieniu małej wyspy. Najpierw rzucam z 25 metrów, ale po kilkunastu rzutach Enrique przesuwa łódkę bliżej i ustawia ją tak, żebym mógł podawać pióra pod nawisy z 15 metrów. Tarpony są nadal happy ale najczęściej już nie tam, gdzie podaję muchę. Przesuwają się bardzo dynamicznie i w zmąconej wodzie ich nie widać, aż do momentu brania. Po kilkudziesięciu, a może po kilkuset,  rzutach mówię do gajda, że muszę zrobić przerwę. W miedzczasie odkładam 9-tkę i proponuję przesiadkę na 7-kę. Enrique zmienia muchę na pewniaka z poprzedniego dnia na wodzie. Wypijam butelkę wody i … piwo … i się zastanawiam, co jest z tymi głupimi babami!?!? Po kilku minutach spokoju zaczynam znowu wyszukiwać spławiających się ryb. Widzę, jest na samym szczycie wyspy, podaję decievera w punkt, czekam sekundę i zaczynam ściągać muchę, po 3-4 podciągnięciach słyszę ’set the hook!› i zacinam i jest sabalo. Tym razem duży! Ryba muruje do dna, potem się obraca, potem znowu muruje, jak to tarpon. Nagle wyskok, widzę kawał kabana w powietrzu, obniżam wędkę, czuję jak ryba wpada do wody, czuję jak linka się napina i czuję jak się rozluźnia … koorfa! Widzę jeszcze jeden młynek i tarpon odpływa z muchą w pysku. Największy do tej pory, yyyyyy …. czyli zyciowka! Ściągam sznurek i widzę zerwany węzeł … bez komentarza … No chingues, te quiero mucho! Po ochłonięciu i późnym tego dnia lunchu, płyniemy szukać dalej i oczywiście Enrique odnajduje ryby i lądujemy 2, przy czym zaliczam tylko 4 brania i jeden spadek. Wracamy znurzeni i zamyśleni. W przystani i w aucie rozmawiamy o trzecim dniu i planujemy od razu trzy miejscówki z czwarta w rezerwie.

Jest 4.30, dzwoni budzik, podnoszę oczy z podłogi i schodzę do baru gdzie Franky robi mi zajebistcie dobre cappucino a po śniadaniu jedziemy z Julio na stację i dalej z Gajdem do mariny. Przepakowujemy się do pangi i ustalamy kolejność: najpierw płytkie kanały, potem otwarta woda z dużymi rybami, na końcu otwarty flat z mangrowcami i dostępem do bardzo pobliskiego morza i ewtl. (to w zależności od wiatru) wypłynięcie na otwartą wodę i polowanie na jacks. Na płytkich kanałach nie dzieje się zupełnie nic, apatia w ostatnim stadium. Przesuwamy się na otwartą wodę z długimi i głębokimi kanałami. Woda nie jest klarowna, więc nie widzimy ryb na czas a szkoda, bo są byki po 40-50 funtów! Przepływają koło dryfującej łodzi w takim tempie, że zanim gajd je zobaczy to już nie ma szansy na oddanie rzutu, po kilkunastu napływach dajemy sobie siana i w ostatniej desperacji staram się podać muchę do dużej cudy, ta jednak zlewa moje wysiłki i zębate metrdwadziescia tonie gdzieś na dnie kanału. Płyniemy na duży flat i staramy się ustawić nowa strategię. Na #9 zakładam dużego Schminnow a na #7 małego Senorita Deciever (tak nazwał gajd moją kompozycję kolorystyczną, której do tej pory nigdy nie widział, a która już w pierwszy dzień rozwaliła system). Szukamy ryb, zarówno snookow jak i tarponów. Robalo stoją tak głęboko w krzakach, że nie ma szans podać im muchy. Woda do kolan jak kryształ, ryby widzą wszystko podane jak na talerzu. Można się totalnie #&$?!@  albo szukać dalej. Szukamy cierpliwie dalej i w końcu trafiamy na małą ławicę tarponów wypływając z pomiędzy krzaczastych wysp, w samym przesmyku widzimy spławiającą się rybę i jakieś 3 metry obok następną. Posyłam schminnow w to drugie miejsce, ryba się odwraca i od razu rusza do muchy, widzę flesz, czuję branie i zacinam w tempo równocześnie z skramenckim ’set the hook!› Jest, walczy, nie wypina się i ląduje w obiektywie aparatu. Ufff! Dzień uratowany. ‹Enrique, muchas gracias! Aun mas sbalo?›. Enrique szczerzy zęby za kominem i odpowiada krótko i zwięźle: ‹Bueno! Si›. Robimy długą rundę wśród tych samych kilku wysp, gdzie mam jeszcze kilkanaście brań, kilka zaciętych, większość straconych ale udaje się nam wylądować jeszcze jedną rybę. W drodze powotnej decydujemy na ostatnie 15 minut otwartej wody. Jest znacznie klarowniejsza niż rano ale nie ma ryb. Po dwóch dryfach Enrique odpala silnik, ja zwijam linkę i już odkładam wędkę, kiedy koło łodzi przesuwa się 5-6 ryb kalibru 50-60 lb! Od razu rozwijam sznur a gajd wyłącza silnik, odwracam się w stronę ryb, rozpędzam linkę i rzucam na dobre 60 stóp. Ryby zatrzymują się ale  wiatr nas spycha, więc szybko ściągam muchę i podaję ją raz jeszcze , tym razem już nieco dalej i jedna z ryb odwraca się i rusza do decievera. Słyszę własny puls dudniący jak bębny Dave Lombardo. Sabalo podnosi się i w ostatnim momencie odwraca tak błyskawicznie, że równocześnie płoszy pozostałe ryby. Fucking hell! Jestem spocony jak szczur, leje się że mnie jak z przysznica … ¡Chinga tu madre! Co za dzień?! Jak to co za dzień? Zajebisty dzień na flats … to nieuleczalna … straszna … straszna chroba … adios Mexico! ¡Nos vemos!

2018, pitt