Łowię ryby odkąd sięgam pamięcią. Banalne stwierdzenie? Być może, ale taka jest prawda. Całe moje życie związane jest z tym sportem. Już od najmłodszych lat tato zabierał mnie nad wodę. Niewielka rzeczka, oddalona od domu zaledwie o kilkaset metrów, była moim pierwszym wędkarskim poligonem. W tamtych czasach obfitowała w nieprzebrane ławice kiełbi, płoci, okoni, szczupaków i wiele, wiele innych ryb. Do pełni szczęścia wystarczał leszczynowy, a trochę pożniej, bambusowy kijek, nie dłuższy jak dwa metry. Piękne to były czasy! W wakacje nie było dnia, abym nie wysiadywał nad brzegami tej wody. Łowiłem w każdej wolnej chwili. Łowiłem i zarazem uczyłem się «czytać rzekę», bywało tak, że spędzałem godziny «tylko» na obserwacji wody. Po latach, stając nad brzegiem zgoła innej rzeki, jak nigdy wcześniej, doceniam ówczesną «naukę», spostrzeżenia i wnioski. Bez tego było trudniej, o wiele trudniej …

Moje wędkarstwo można podzielić na kilka etapów. Wcześniej wspomniany, prosty (najprostrzy ze wszystkich), zestaw spławikowy. Następnie na zmianę, spławik oraz gruntówka i pierwsze wypady nad Odrę. Później w głowie zawrócił mi szczupak, tak więc wszystkie glinianki w okolicy były moje, czas uganiania się za tym zębatym drapieżnikiem trwał dobrych kilka lat. «Czułem» tą rybę, znajomi żartowali, że szczupaka złowię w studni. Jednak i ta fascynacja minęła na rzecz karpi i amurów, ten epizod trwał chyba najkrócej, bo zaledwie trzy lata. Następnie odkryłem drgającą szczytówkę, poza feederem czy pickerem świata bożego nie widziałem. Konstruowanie nowych, «lepszych», zestawów końcowych, własnoręcznie wykonane koszyki, method feeder czy wreszcie opracowywanie «ulepszonych» mieszanek zanętowych, było moim chlebem codziennym. Celowo nie wspominam uczestnictwa w różnego rodzaju zawodach, bo to już w ogóle było szaleństwo.

I wreszcie przyszedł czas spinningu, który de facto zawsze mnie pociągał.

Łowienie na przynety sztuczne zaczynałem od lekkiego zestawu okoniowego, w między czasie polowałem na szczupaka, sandacza czy suma. Permanentnie i nieodwracalnie «wsiąkłem», mierząc się z kleniem i jaziem. Natomiast od łowienia tych dwóch gatunków, już tylko kroczek dzieli od spotkania z rybą, od której się «uzależniłem». Mówiąc krótko, obrałem scieżkę, z której nie ma powrotu ani odwrotu, drogę tą dyktuje piękna, srebrna torpeda – boleń. Postanowiłem, że tej rybie poświęce się jak żadnej innej do tej pory, w 110%. Pierwszy sezon boleniowy przywitałem z głową pełną teorii, gorzej było z praktyką. Oczywiście ryby to szybko i brutalnie zweryfikowały. Mimo pewnie kilkuset wypraw, sezon zakończyłem z zaledwie kilkoma wyholowanymi rybami. Dramat i czarna rozpacz. Byłem bliski rezygnacji. Całe szczęście wytrzymałem i dzięki uporowi, ciężkiej pracy nad wodą, oraz przy wsparciu przyjaciół wędkarzy, zacząłem powoli osiągać coraz lepsze wyniki zarówno ilościowe i rozmiarowe.

Wreszcie, po czterech czy pięciu latach nadszedł jeden z najpiękniejszych dni mojego życia. Było to  10 lipca 2016 roku. Około godziny 15 postanowiliśmy, wraz z żoną, pojechać nad «moją Odrę». Cel wyprawy, rapa oczywiście. Jak pisałem wcześniej, ta ryba tak mi zawróciła w głowie, że poświęcam jej każdą wolną chwilę. Praktycznie od maja do listopada mój wędkarski świat kręci się wokół «srebrnej torpedy». Nad wodą meldujemy się ok godz 16. Żona od razu rozkłada koc i zażywając kąpieli słonecznej, życzy mi powodzenia. Ja natomiast, powoli rozkładając sprzęt, bacznie przyglądam się miejscówce. Intersuje mnie dosłownie wszystko, począwszy od tego w jakim terenie będę musiał się skradać, jaki jest stan oraz uciąg wody, poprzez kierunek wiatru, a skończywszy na zlokalizowaniu drobnicy. Przy okazji staram się określić potencjalne miejsca, w których może czaić się rap.

Kiedy mam już wstępnie nakreśloną taktykę, nieśpiesznie ruszam na pierwsze stanowisko, z którego będę obławiał niewielki warkoczyk, tworzący się za jakąś leżącą na dnie przeszkodą. Klęcząc metr, może dwa, od wody sięgam do kieszeni kamizelki po pudełko z przynętami. Ręka niemalże bezwiednie chwyta moją ulubioną przynętę, jest nią wobler bezsterowy. Ten rodzaj przynęty jest niesamowicie uniwersalny, można nim łowić na wiele sposobów, od wolnego opadu, tropiąc w ten sposób rapy stojące przy dnie, czy w pół wody, po mój ulubiony sposób, czyli animację przynęty na powierzchni, lub tuż pod lustrem wody. Brania boleni są wtedy tak widowiskowe, że na bardzo, bardzo długo zapadają w pamięć.

Tak więc zestaw uzbrojony i można zaczynać polowanie. Pierwsze rzuty wykonuję tak, aby przynętę poprowadzić wachlarzem, od jego początku aż po rozmycie warkocza. Przez kilka minut «bawię» się wabikiem, prowadzę go w pół wody, od czasu do czasu podbijam aż do efektu «oczkowania» przynęty. Następnie przyśpieszam tempo i chlapię przynętą po powierzchni. Niestety, pierwsza miejscówka nie przynosi żadnego brania. Postanawiam się przesunąć. Skradam się wolno, w górę rzeki, do kolejnego ciekawego miejsca. Jest nim mała odkosa, tworząca się za sprawą prądu odbitego od «mikro» ostrogi. W między czasie zauważam kilka solidnych ataków w róznych częściach rzeki. Jest dobrze, pomyślałem, rapy zaczęły biesiadę. Od tego momentu zaczynam agresywne, powierzchniowe, prowadzenie. Jeden rzut, drugi, trzeci i nagle, w połowie zwijania, widzę jak za przynętą «rośnie» woda. Robię nieznaczny acz zdecydowany ruch szczytem kija, przynęta przyśpiesza i w tym momencie następuje atak. Krótki hol i widzę pod nogami rybę mierzącą ok 40-45cm. Nie wyciągając jej z wody, delikatnie odpinam ją z tylnej kotwicy. Ryba jeszcze chwilkę stoi pod powierzchnią, po czym w mgnieniu oka znika w swoim królestwie.

Każde branie, każdy atak na przynętę cieszy mnie nadal niezmiernie, więc już w doskonałym humorze zmierzam do kolejnego, obiecującego miejsca, znajdującego się na zwężeniu koryta rzeki, które dodatkowo jest sciśnięte z dwóch stron ostrogami. Tworzy się tam coś w rodzaju wlewu przechodzącego w «kręcącą” płań. Staję jakieś 10 metrów przed ostrogą, pod nogami mam cofkę, po prawej rozmycie warkocza a po lewej silny, równy nurt, pomiędzy dwiema długimi ostrogami. Miejsce jest wymarzone. Postanawiam spędzić tu więcej czasu. Zaczynam obławiać systematycznie, wachlarzem całą miejscówkę. Od lewej do prawej. Metr po metrze. Niestety, po jakichś 30 minutach, zero oznak boleni. Cóż, myślę sobie, trzeba chwilkę odciążyć plecy. Siadam na kamieniach i już z tej pozycji łowię dalej. Zmieniam jednak sposób prowadzenia woblera. Z powierzchniowego przechodzę na łowienie w pół toni, przy tym delikatne podbicie i «lusterko» w opadzie.

Rzut w kierunku szczytu przeciwległej ostrogi, wabik wpada do wody, dwie trzy sekundy opadu i kolejne podbicie wabika, opad i tym momencie z kontemplacji wyrywa mnie piorunujące BUUUM!!! Zacięcie i myśl jak błyskawica: zaczep? Nie! Kij pięknie się składa, a hamulec młynka gra, cudowną dla ucha, muzykę. Odjazd nie jest szaleńczy, raczej spokojny i majestatyczny, to bardziej pokaz siły niż ucieczka. Pierwsza myśl: sum! Może nie duży, ale sum. Murowanie przy dnie, i od czasu do czasu szarpnięcie prawo, lewo. Elementy zestawu pięknie ze sobą współgrają. Zaczynam uzyskiwać przewagę. Ryba jest coraz bliżej mnie i powierzchni. Jeszcze kilka metrów i powinienem ujrzeć wąsatego zbója.»Coś» jest jednak nie tak, zamiast ciemnej barwy suma widzę błysk złota i srebra. Brzana??? Jeszcze jeden, krótki odjazd, hamulec i mięsisty blank Graphiteleadera nie pozwalają jednak na wiele. Podciągam rybę do powierzchni i natychmiast luzuję lekko hamulec. Boleń! Przepiękny i wielki! ! Już wiem, że mam na kiju największą rapę,  jaką kiedykolwiek złowiłem! Ryba krąży jeszcze chwilę, po czym daje się spokojnie wprowadzić do podbieraka. Zauważam jeszcze szybko, że rapa jest zapięta na tylko jeden grot kotwicy. Nie wyciągając jej z wody, delikatnie odchaczam ją w podbieraku. Natychmiast dzwonię do żony, aby czym prędzej przyszła do mnie, z aparatem fotograficznym. W międzyczasie wchodzę do wody, możliwie blisko głównego nurtu, chcę aby ryba trochę odpoczęła przed zmierzeniem oraz zrobieniem kilku, pamiątkowych zdjęć. Po paru minutach dociera na stanowisko moja lepsza połowa. Jest bardzo gorąco i parno, więc proszę żonę o zaledwie kilka zdjęć. Sesja trwa bardzo krótko, może kilkadziesiąt sekund, kilka szybkich fotek, pomiar i szczęśliwy do granic wypuszczam zdobycz z powrotem do wody. Rapa jeszcze chwilę stoi w miejscu, po czym spokojnie odpływa w odmęty rzeki.

Stojąc po kolana w wodzie, gdzieś z tyłu głowy, kołacze się jedna myśl: «złowiłem metrowego Bolenia! Już nic nie będzie takie same … !»

Na «prawie koniec» łyżka dziegciu.

W Polsce, niestety, panuje dziwna dla mnie (zapewne nie tylko dla mnie) mentalość. Tutaj ludzie wybaczą wszystko, tylko cudzego sukcesu nigdy nie wybaczą… muszę zebrać myśli. Po publikacji zdjęć złowionej ryby, spotkałem się, w znakomitej większości przypadków, z bardzo pozytywnymi reakcjami. Posród tych miłych i szczerych opinii trafiły się, także te mniej pochlebne i właśnie im poświęcę kilka zdań.

W naszym kraju, jest kilku, no może kilkunastu oszołomów (zdaje się, że jeden z nich może być kosmitą, taka biedna wersja Aliena), którzy uzurpują sobie prawo do wiedzy «wszechwędkarskiej». Te biedne mentalnie wraki ludzi, zniszczone wyścigiem szczurów, nie mogą i nie chcą przełknąć «gorzkiej pigułki”, czyli metrowego bolenia, w zasadzie rekordowej ryby, złowionego prze kogoś innego niż samego siebie. Dla niektórych informacja o tej, mojej, rybie wywróciła świat do góry nogami, innym zniszczyła życie, a jeszcze innym zapewniła częste wizyty u psychoterapeutów. W zasdzie trudo powiedzieć dlaczego, ale myślę, że oni przestali wierzyć, a może nigdy nie wierzyli, w tak duże rapy. Ta ryba zrobiła całą robotę, poruszając ogromną lawinę gównoburzy, zwróconej w moim kierunku.

Co najciekawsze, cała ta gównoburza zaczęła się po tym, jak zdecydowałem się nie zgłaszać rekordu do prasy tzw. wędkarskiej. Krótko po tym zacząłem odbierać przedziwne sygnały, z różnych stron i kierunków, zaczynając od: że niby jak to i dlaczego? Poprzez: przecież na najważnieszym portalu wędkarskim wszechświata, taka informacja, to byłby (dla ciebie syneczku, pamiętaj co my możemy zrobić dla ciebie) skok w hyperprzestrzeń. Aż do wręcz pogróżek: że jak nie, to my ci pokażemy! O notorycznym biciu piany i poddawaniu wątpliwościom zarówno rozmiaru ryby, jak i prawdziwości miarki(SIC!), przy użyciu absurdalnie debilnych argumentów, nie muszę chyba nikomu przypominać. To był dla mnie lekki szok ale i logiczny otwieracz oczu.

Coż, takim kukiełkom należą się, prawie, wyrazy współczucia. Wszak nie tylko światopogląd legł w gruzach ale niechybnie i wizerunek własnej boskości. Ze swojej jednak strony, chciałbym tym wściekle szczekającym podziękować, podziękować za to, że swoim zachowaniem udowodnili jak wielki ból dupy sprawiła im moja ryba.Tak więc: wszystkim Wam, razem oraz każdemu z osobna, proste dziękuję!

A teraz całkiem poważnie i szczerze. Chciałbym podziękować kilku (nastu) moim serdecznym Przyjaciołom z Catch Zone (i nie tylko). Podziękować za to, że po prostu są, za ogromną wiedzę wędkarską, którą chcieli (nie oczekując nic w zamian) się ze mną dzielić, nieocenione rady (nie tylko wędkarskie), za cierpliwość i zrozumienie, rozmowy na luzie o wszystkim i o niczym. Chciałbym abyście mieli świadomość, że mój sukces jest w równym stopniu Waszym sukcesem i Waszą zasługą. W szczególności dziękuję, Piotrowi (pitt) – za naukę i rady dotyczące połowu kleni (zwłaszcza tych zimowych), Michałowi (Bujo), Kubie (Standerus), drugiemu Kubie (Forecast), Grzesiowi, Robertowi, Bartkowi i wielu, wielu innym, Dziękuję!

2016, Krystian Sztajnic