Lubię łowić sam. W zasadzie jestem wędkarskim samotnikiem od momentu, kiedy mój syn przestał się interesować wędkarstwem, a zainteresował się, w kolejności chronologicznej: czymś innym, kolegami, party i cyckami. Nie jestem pewien, ale w chwili obecnej, chyba nadal jest na fazie cycków. Wynika to zapewne z tego, że nie jest szczupakiem. Dlaczego? To w zasadzie stary dowcip:
– Dlaczego szczupaki nie mają dłoni, tylko pletwy?
– Bo szczupaczyce nie mają cycków!

No wiec, jako samotnik przywykłem do tego, że nikt mi nie robi zdjęć nad wodą, i nie mówi do mnie: 1:0, kiedy złowi … powiedzmy … cokolwiek … po prostu rybę. Ale jak to w życiu bywa, ma się jakieś tam życie socjalne, a co ‘gorsze’, khem … przyjaciół.

Ostatnio odnaleźliśmy się, z moim przyjacielem, po kilku krótkich ale niesamowicie długich latach i oczywiście postanowiliśmy złożyć sobie, nie tylko wizytę z rewizytą, ale także wspólnie połowić. Przyszedł czas wakacji i spotkaliśmy się, najpierw u Frienda. Bla-bla-bla, yummie-yummie, bla i pierwszy wieczór minął jakby czas na akord płynął. Na drugi dzień pojechaliśmy nad wodę i zaczęliśmy doić kabany. Przynajmniej mieliśmy taki plan, który misternie w przeddzień uknuliśmy. Na rybach, jak to na rybach. Woda płynie. Ryb się szuka. Small-talkuje. Rzuca się. Jednym słowem Friends. Bardzo przy tym small-talku uważałem, żeby przypadkiem najgłupszej, bo zgubnej, sentencji z gardła nie wydusić, czyli aby 1:0 nie palnąć. I w zasadzie udało mi się. Tylko, z głupia frant – co za przypadek(?) żadnego porządnego sandacza złapać nie mogliśmy. Pierdy same się czepiały i to bez względu na rozmiar wabia. W którymś momencie osiadł mi na gumę okoń słuszny. A to było gorsze niż 1:0.

Dwa bite dni innego tematu nie było. Dwa dni, bo trzeciego dnia inny hicior mieliśmy. Tym razem zębaty. No wiec, na szczupaki trza się było nam wypuścić. Tak jak i przed poprzednią wyprawą, uknuliśmy plan i skoro świt urzeczywistniliśmy go … na nasza niechybną zgubę. Pojechaliśmy na pajki. Dojazd, slipa, wodowanie, marszem w fale i szable w dłoń. Jerki, obrotówki, woblery i inne wabie szczupakowe w ruch poszły. Biczowaliśmy miejscówkę za miejscówką, hektar za hektarem, aż do zakwasów, aby w momencie mniejszego zamroczenia stwierdzić, że coś nie tak jest z tymi pajkami. W końcu udało się nam kawałek wody, jak z książkowego schematu podpasywać i … o dziwo … czarno-złota Sue dostała jebutnego gryza w rdestach. Ja w tym momencie, jako certyfikowany partacz brań, z tylko mi nieznanych powodów, nie zaciąłem tak jak się należało i … dupa! Potem to już tylko trolling nam pozostał i szukanie. Aż do miejscówki jak z innej książki, a może tej samej(?) dopłynęliśmy. Nie pamiętam. No wiec efekt był taki, że po oddaniu jakichś 7000 rzutów, postanowiliśmy to bajkowe miejsce opuścić. Friend zaofiarował się wykonać ostatni, tzw. pożegnalny rzut i walną w zęby grubą babę. Zapewne tą samą, którą ja z 17 razy po pleckach kotwicami pogłaskałem. A to było gorsze niż 1:0.



Kilka dni temu odbyliśmy rewizytę. Friend przyjechał do mnie. Ja załatwiłem zezwolenia. I drugiego dnia, tak jak uknuliśmy wieczorem, pojechaliśmy na ryby. Friend za kleniami tęskni bardzo, wiec klenie celem były. Jako dobrze wychowany gospodarz, pokazałem gościowi gdzie i na co ma łowić i kiedy Friend, mniej lub bardziej bezskutecznie klenie kusił, ja złowiłem pierwszego. Nic specjalnego, taki tam uczciwy 40-tak z plusem. A to było gorsze niż 1:0.

Dnia trzeciego też pojechaliśmy razem i też na klenie. Oczywiście coś tam złowiliśmy, jednakże ciężko było. Zapewne dlatego, ze ryby pamiętały ostatnią wizytę Frienda i zaszyły się w tzw. trzy #@&$!*+£ … albo nawet i głębiej?! Niejako, że dnia następnego do pracy musiałem iść, to umówiliśmy się tak, że Friend z rodziną okolice sobie pozwiedza, a ja po wczesnym powrocie do domu i zatankowaniu energii, na ryby z nim pojadę. Wstaje rano i mam déjà-vu, jak z przed kilku lat. Friend wstaje, i mówi: dzień dobry Piter! Ja odpowiadam: dzień dobry Friend! Idę umyć zęby, wracam z łazienki do kuchni, żeby kawę zrobić a Frienda już nie ma w domu! Kabany doić pojechał! Wracam z pracy i Friend pokazuje mi zdjęcia, a na nich co złowił i gdzie. Oczywiście w Sztrumie, tam gdzie poprzedniego dnia, 50-taka zgrabnie wyłuskał, też coś wydoił. Bo co tu dużo mówić, łowić to ‘chopak umi’.


Wieczorem jedziemy razem nad wodę i staramy się wydoić kolejnego kabana. Łapiemy klika ryb i robimy kilka zdjęć. Small-talkujemy sobie, jak to Friends w zwyczaju mają. Przy tej okazji pilnie analizujemy ostatnie połowy i dowiadujemy się, od siebie, że: 1) niezłowienie 60-ciu metrowych sandaczy w jeden dzień, to najzwyklejsza w świecie złośliwość gospodarza, który ukrywa najlepsze miejscówki,  tak samo zresztą, jak niezłowienie 30 kleni z 6-tką z przodu. 2) okonie na takie duże wabiki w ogóle nie biorą i że tylko ogórki tak ryby łowią.3) tego szczupaka nie złowić, to ewidentny objaw wędkarskiego beztalencia i na szczęście miszcz honor wyprawy uratował.

Eehh … Masakra jakaś!

Pitt, 2013