Z prozaicznego powodu, że wyjazd do Polski był zupenie nieplanowany, bardzo chciałem spróbować i ustawić z Krystianem, choć jeden wspólny wyjazd nad wodę. Skonaktowalismy się natychmiast po moim lądowaniu we Wrocławiu. Szybka wymiana informacji o stanie wody i możliwościach czasowych, którymi nie dysponowałem w nadmiarze – po prostu Krezus wolnego Czasu wyglądał późnym latem tego roku zupełnie inaczej odemnie. Ustaliliśmy w końcu termin, Krystian załatwił mi zezwolenie na wędkowanie, spakowałem graty własne i ojca. Bardzo wczesnym rankiem ruszyliśmy przez Wrocław w półśnie, przez miasto przygniecione atramentem nocy klejącym się do asfaltu i … do kilku cieni odsypiających na przystankowych ławkach to, czego będą żałować, kiedy się zorientują, że leżąca na wyciągnięcie ręki butelka Cisowianki ,jest wyschnięta jak stara wydmuszka.


Krystian stoi i czeka na nas przed parkingiem. Super! Na całe szczęście parking jest nieczynny. Szybka lokalizacja innego parkingu przypomina poszukiwanie ulicy we Włoszech, bella Polonia można by powiedzieć, równocześnie mrużąc jedno lub wszystkie oczy. Odstwiamy auto i przekładamy się ze sprzętem do wielozadaniowej i amfibicznej Bloody-Borsuk-Killing-Machine Krystiana. Jazda nad wodę zajmuje nam kilkanaście minut. Kolejne kilkanaście to składanie wędek i pakowanie się w wodery. Następne kilkanaście to dojście nad samą wodę, szukanie brodu i już zasuwamy zwarci, kusym truchtem, na sam koniec żwirowej łachy. Krystian przystaje tu i tam, mrużąc oczy, wciągąjac nosem powietrze i mocząc palec w odrzanej H2O, stara się odgadnąć w jakiej kondycji są dziś ryby i na co będą brały. Wygląda przy tym jak czytająca z fusów mieszanka cyganki, szamana i Winetou. Mamy kupę śmiechu ale wymieniamy się też baaaaaaaaaaaaaaaaardzo poważnymi informacjami na temat połowu bolenia, klenia, brzany a nawet świnki czy sandacza w najbliższej okolicy. Tzn. Winetou wymienia się ze mną, bo w tej okolicy, to ja jestem chyba poraz pierwszy w życiu … ha-ha-ha!


Dotarli cali i zdrowi? No to rozchodzimy się po łowisku. Każdy z nas zaczyna machać. Krycha uparcie bombarduje 30 m kwadratowych, usiłując nakłonić bijące tam bolenie do aktu desperacji: weź i zagryź mój wobler! Jest! Nie ma! Spadł! … kilka minut później znowu to samo. Jest! Nie ma! Spadł! … kilka minut później znowu to samo. Jest! Nie ma! Spadł! … kilka minut później znowu to samo. Jest! Nie ma! Spadł! … kilka minut później znowu to samo. Jest! Nie ma! Spadł! … kilka minut później znowu to samo. Nuuuuuda!!!


W międzyczasie mój tato obszedł już pół Odry, przepłaszając skutecznie wszystkie ryby w promieniu 7 km. Fajnie było widzieć, jak gania od dołka do dołka i stara się przekonać okonie lub sandacze do zassania gumki. Nawet jakieś brania były, zakończone oczywiście, nie mogło być inaczej … Jest! Nie ma! Spadł! Ehhhh … Skur … czybyk jeden!


Ja staram się obławiać każde załamanie prądu, systematycznie obrzucając każdy wir, kamień, dołek, rafkę i cofkę. Prowadząc wabiki na różnych głębokościach i w różnym tempie. Aktywność ryb spada w międzyczasie drastycznie. Jest okoń na Szpieguska. Jest kolejny okoń na tego samego Szpieguska. Jest jeszcze jeden okoń na tego samego Szpieguska. Robi się się cicho, jakby o pół metra niższa woda przegnała ryby do innej galaktyki. Zmieniam wabiki na coraz mniejsze. Rzucam w te same miejsca i tracę w kilku rzutach kilka kapitalnych woblerow. W tym mojego very special boleniowegokillera i pogromcę jeziorowych kleni z Zugersee. Koorfa! Co za fakap!?!? Shit! Scheisse verdammte!!! Kacke! Wracam do Krystiana, siadam i zawracam mu dupę, pociągając z butelki mineralną. Jest bardzo ciepło, słonecznie i nic się nie dzieje. Krycha rzuca uparcie jak automat w ten sam kwadrant. Od czasu do czasu ma podbicie ale to jakieś dziwne takie brania-niebrania.


Woda zaczyna się podnosić. Ojciec też już zdążył do nas dotrzeć, po tym jak skutecznie rozedptał pół rzeki i własnoręcznie paprając kilkanście brań. Mieliśmy niezły ubaw porównując kto, na co łowi i jak. Krystian, rzecz oczywista, na własne wabiki +/- 13 cm. Ja na różne woblery w przedziale 6-12 cm. Zygmunt na gumy, małe srakulce, które poważne ryby wciągają nosem. Zdecydowanie najwięcej ryb wyjechało, jak do tej pory, na 9-cio cm Szpiega z krainy deszczowców, w kolorze śniado-koperkowej kupy jeża. Woda się podniosła na tyle, że ryby znowu zaczęły żerować. Bolenie wszędzie. Agresywne, mocne, zdecydowane uderzenia, rozbryzgujące wodę. Gdybym coś wypił, to pewne napisałbym coś o gejzerach i megatonach wody szybujących kilkukilometrowymi kolumnami w stratosferę. Może next time … tzn. wypiję a potem napiszę.


Ruszam więc dupsko i obrzucam odcinek, w którym ktoś-coś, nieregularnie ale za to bardzo głośno urzęduje i wcale tego nie ukrywa. Szpieg przynosi podbicie i … Jest! Nie ma! Spadł! … kilka minut później prowadzę innego woblera, podbijając go przy samym dnie. Dochodząc do kantu, znajdującego się około 3 metrów od moich woderów, podbijam wabik aby się nie zaczepił o kamienie czy inne sanki, no i widzę najpierw ciemną plamę, później błysk a na końcu rybi pysk zaciskający się na woblerze. W nadgarstku czuję potężne jeebuduuu! Widzę jak rapa obraca się iz wabikiem w pysku, stara się zjechać w stronę głębszej wody. Podnoszę szczytówkę szybko i zdecydowanie, hamulec gra, spory boleń dał sobie samodzielnie w kły, popełniając książkowe samozacięcie. To wszysko na krótkim dyszlu, tuż pod nogami, stojąc po klejnoity w rzece. Woda tryska na boki, ryba szaleje, ja reguluję hamulec a rapa chodzi wte i wewte, szukając okazji aby dać nogę. Nic z tego.


Krycha podchodzi do mnie z dużym gumowanym podbierakiem, w którym sprawnie parkuejmy rybę. Aparat już w dłoni, więc spokojnie szukam odpowiedniej pozycji, wypinam przynętę i podnoszę rybę, a mój prywatny paparazzi robi kilka zdjęć.

  • Masz? – pytam.
  • Mam! – pada odpowiedź.
  • Można na to patrzeć bez obawy o nabawienie się raka oczu? – pytam.

Szeroki uśmiech Krystiana uzmysławia mi, że dalsze zadawanie głupich pytań skończy się kopem w mokre gacie. Później już tylko śmiech i radocha z naprawdę ładnej ryby. Wracamy do auta, jedziemy na parking, żegnamy się do następnego razu i jedziemy każdy w swoją stronę.

Panowie i Panie. Wrocław późnym popołudniem jest nie mniejfascynujący, niż bardzo wczesnie rano. No OK, nie jest tak mgliście romantyczny. Zwłaszcza kiedy się siedzi za kierownicą samochodu gdzieś pomiedzy Traugutta a Placem Dominikańskim i jedzie w kierunku Starego Miasta. Coś à la Kair w godzinach szczytu – czyli zawsze. Polecam serdecznie każdemu cierpiącemu na notoryczne braki hormonów stresowych w organizimie.


pitt, 2014