Jeszcze nie dalej jak kilka tygodni temu gorzkie żale wylewałem. Powodem były zewnętrzne czynniki atmosferyczne, potocznie zwane pogodą, które doprowadzały mnie do czarnej rozpaczy, tudzież, wkur*#&?$§ totalnego! W zasadzie pogoda wróżyła dobrze, ale jak to w ludzkiej naturze leży, nigdy nie jest tak dobrze, jak by się chciało, czyli mówiąc krótko i zwięźle, wiatr mnie dobijał doszczętnie. Później, wraz ze świętami i obżarstwem, zenitującym całodniowym, Nowo Rocznym, pobytem na sofie, przyszła także (oczywiście, jakżeby inaczej!) grypa, w formie takiego specyficznego, okrutnego prezentu. Czas lenistwa minął wraz z influenzą … w końcu!
No i w końcu przyszedł czas na wędkarstwo. Tak sobie wmawiałem, z tym, że znowu rachunek, bez wcześniej wspomnianych i stokroć przeklętych, zewnętrznych warunków i czynników atmosferycznych wykonałem. W międzyczasie wiosna przyszła! Deszcz spadł. Temperatury się podniosły. Śniegi w górach się stopiły i grupowo do rzek wstąpiły, które to z kolei z koryt wystąpiły. Słowem jednym: powódź. Czego z pomiędzy szkła, półmisków i blisterów z aspiryną, nie zauważyłem kompletnie! Źle jednak nie jest, bo jak na razie, tylko te mniejsze, górskie cieki się duże i rwące zrobiły. A te bardzo duże z kolei, się rozrzutnie poszerzyły i pogłębiły wyraźnie. To pierwsze nieszczęście, jest naturalnie autentyczne i o tyle gorsze, ponieważ dostępu do brzegu nie ułatwia, a nawet utrudnia. No, ale że charakter mam jaki mam, czyli wredny, a do tego uparty jestem jak dardanelskie ciele (uwaga, profesorska finta, dla wprawnego oka!), to nad wodę się udałem, z cichą nadzieją i zamiarem szczerym w zanadrzu, że mi się tak po prostu, kluskowatego zwierza wytropić i złowić uda.
Po kilku, średnio udanych, próbach dojścia do znanych mi miejscówek, w tzw. panikę wstępną popadłem i pewien byłem, że kolejnym stadium rozczarowanie z frustracją bendom (Panie Somsiedzie). Ale, nadal, mentalnego harakiri do myśli nie dopuszczałem, bo niby dlaczego? Duży jestem, to się jakoś przez te trzęsawiska przebiję. No i się jakoś przebiłem. Dotarłem do brzegu, a raczej tego, co z niego miejscami pozostało. Okiem doświadczonym na fale spojrzałem. Tu i tam patrolujące cienie jak duchy przemykały. Fisze som (Panie Somsiedzie)! Uśmiech na facjacie mi zagościł. Pudło w dłoń. Wabik w agrafkę, aby go zaraz potem, jak przystało z nadgarstka i z gracją, pod drugi brzeg posłać. Do pierwszego brania dwa razy wabiki zmieniłem i dziewięć takich nadgarstkowych gracji, całkiem jak Bartussek, wykonałem.
Bang! Bang! Przy dziewiątej próbie, podania przynęty, poczułem zdecydowane przytrzymanie. Potem szarpnięcie, skwitowane zacięciem. A na końcu poczułem, zobaczyłem i usłyszałem, w kolejności chronologicznej: napinającą się żyłkę, wędkę zmieniającą formę z prostej w parabolę, linkę odpływającą w poprzek nurtu, i finalnie grającą terkotkę hamulca. Ryba stała w poprzek nurtu, po czym wjechała w najgłębszą rynnę i instynktownie starała się utrzymać w najmocniejszym uciągu. Chubby był duży. To już wiedziałem. Nie wiedziałem, natomiast, jak bardzo wredny i przebiegły jest. A że takie cechy charakteru posiada, było dla mnie bardziej niż jasne. W końcu to kleń! W tym momencie przeleciało mi po zwojach: mam nadzieje, że będzie też Kiss! Kiss! Kleń, jak to kleń, relatywnie szybko strącił animusz i postanowił wycofać się na z góry ustalone pozycje, czyli usiłował dać nura w zwalisko. Miejscówkę znam, jak własną kieszeń, więc zdecydowanie przytrzymałem rybę, a palcem szpulę kołowrotka. Dwoma energicznymi, ale równocześnie spokojnymi ruchami, przyciągnąłem wędkę do siebie poczułem, ile ta ucieczka, klenia siły i energii kosztowała. Ryba zrobiła się apatyczna i pozwoliła się zniewolić. Super! Właśnie tak sobie moje wędkowanie, jakże rzadkie w ostatnich miesiącach (!!!) wyobrażałem. 10 rzutów = branie. Kolejne 10 rzutów = kolejne branie. Dwa brania = ryba w dłoni (Panie Somsiedzie!).
Tak rozpocząłem mój sezon 2012, czego wszystkim użytkownikom portalu, z szerokim uśmiechem na twarzy, życzę. Tight lines!
2012, pitt