Po kilkunastu ostatnich tygodniach, zdecydowanie być! Nie dość, że pogodowo byliśmy na granicy suicidu zbiorowego, to jeszcze matka natura postanowiła wszystko przeterminować. I nie o 3-4 dni, nie. O miesiąc lub dwa! Kompletna apatia, w ucho kwicząca z determinacją Czerwonoarmisty, zataczała coraz to szersze kręgi … niebezpiecznie już było. Eeeh … i nagle, jak ostatni gwoźdź do trumny, newsy o powodziach i podwyższonym stanie, wszędzie, nawet w gminnej sadzawce, przepełniły kielich i złamały heroiczną wiarę w poprawę. O zesz ty! Nie, no! Co za ludzie, co za naród? Huh!


Ale za to w czwartek, taaaa … w czwartek, już dobrze było. Słońce rozlało się po niebieskim i spłynęło leniwie po zielonych stokach. Tu i tam oślepiło, reflektując od ośnieżonych, jeszcze, szczytów. Superstar i tyle. I jak to na urodzinowy czwartek przystało, wolne sobie nad woda urządziłem. Kijaszki i kołowrotki spakowałem, wabików ze 140 w torbie umieściłem i do auta! I nad wodę! Zacząłem od Lauerzersee, ale ta woda jest tak blisko gór, że w zasadzie zastałem to, czego się spodziewałem – kawa z mlekiem i stan o dwa metry wyżej niż norma. Po 20 rzutach wycofałem się na z góry ustalone pozycje.

Rzeka jak to rzeka. Wysoko się miała, ale na szczęście daleko jej do szaro-burej kipieli było. Słońce przebijało się przez bujną wegetację, rzucając zielono-seledynowe cienie na wodę i wszystko co w niej pływało. Niestety, piękne i grube klenie miały w głowie tylko i wyłącznie jedno: porno! Na nic się zdały moje podchody i najwyszukańsze prezentacje, najwyszukańszych wabików. Dupa, że się tak wyrażę. Woblery Janusza i Leszka były jeszcze jako tako brane pod uwagę, tzn. oglądane lub odprowadzane, natomiast cała reszta była ignorowana bezczelnie i z premedytacją. Mówiąc krótko, klenia to ja tylko widziałem. Po tej bolesnej porażce przeniosłem się, po raz ostatni tego dnia, ponownie nad jezioro, tym razem nad Zugersee.

Woda była wyraźnie podniesiona. O dobry metr, co przy powierzchni 40 km do kwadratu daje, co najmniej … hmmm … jedną dobrze wypełnioną wannę. Turkus obmywał podwodne kamienie i kanty. Wiatr łagodnie głaskał taflę wody. A ja, jak ćpun na głodzie, szedłem wzdłuż brzegu i wypatrywałem znaku klenia. Nic. No o żeż ty, kur … zapiał! Zero kleni i w ogóle jakaś taka martwa ta woda była. Do momentu aż zębatego rozbójnika zauważyłem. Stał sobie, spokojnie, pomiędzy głazami i praktycznie zlewał się z otoczeniem. Ale karczycho?! 90 z bardzo grubym plusem! Rzucam, podaję, wabię, zanęcam, ryba rusza się w końcu energicznie, ale nie w stronę wabika! Ja zaczynam hyperwentylować, szczupak mnie i moje wabiki olewa, ja z konsternacją zaczynam bełkotać, transpirować i parować … nic to, szczupak ma mnie kompletnie w du … pod lewa płetwą. Odpływa w bok, potem jeszcze bardziej w bok, a potem gdzieś w pip. Nie widzę go. Łee!

Dobrze, że w takiej wielkiej wodzie, żyje więcej ryb. Niektore są, czasami, skłonne do współpracy. Tak jak ten śliczny okoń czy kroko-zielony 90-tak, co to sobie pod brzegiem stał. W cieniu. Skrytożerca jeden. Nieruchomy, na czatach. Dobrze, że go wypatrzyłem, dzień mi uratował – wędkarsko oczywiście, bo i tak był wspaniały.

2013, pitt