Generalnie można by powiedzieć: siedzę i myślę. Rozważam tegoroczny wyjazd na Jukatan. Myślę – w sensie refleksji – i jednocześnie próbuję go jakoś zaszufladkować. Trudno mi go jednoznacznie ocenić. Czy to był wyjazd udany, czy nie? Jak właściwie ocenić tegoroczne łowienie i czy w ogóle warto je oceniać? Może lepiej po prostu się zastanowić, wyciągnąć wnioski i zachować zdobytą wiedzę na przyszłość? Kiedy przyglądam się temu, co się wydarzyło, i sortuję wrażenia, zaczynam dostrzegać wiele rzeczy, które – jestem o tym przekonany – w przyszłości przełożą się na sukcesy. Dlatego dokładam kolejne puzzle do układanki i staram się je odpowiednio ułożyć.
Najważniejsza refleksja? Zabrakło mi odpowiednich much. Po raz pierwszy poczułem niedobór w asortymencie. A właściwie nie tyle ilości, co wzorów, rozmiarów i kolorów. Wyobraźcie sobie, że ryba żarła sardynki. W najlepszych miejscówkach pływały miliony małych, neonowych, zielono-odblaskowych sardynek, w typie radioaktywnego kobolda. To były rybki po 3–4 cm, chude, malutkie i w zaporowych ilościach. Ogromne ławice! Były ich tony! ! A ja nie miałem ani jednej muchy, która by to w miarę realistycznie imitowała. Skutki? Katastrofalne.


Najwięcej brań miałem na najmniejsze toady i bunny, ale ryby ignorowały ogólnie wszystko, co było większe niż pół palca. Próbowałem je przechytrzyć, przycinać muchy, kombinować – ale nawet te mniejsze modele i tak były zbyt duże. Brakowało im też flesza. Jak wiadomo, nożyczki to jedno z ważniejszych narzędzi nad wodą – można zawsze coś przyciąć, dostosować. Tym razem jednak strzyżenie nie pomagało. W pewnym momencie haki robiły się po prostu za duże względem zredukowanego korpusu, a cała mucha traciła balans, pracę, sens istnienia. Krewetki, kraby, clousery, deceivery – również bez efektu. Mimo to miałem kilkanaście mocnych brań i kilka ostrych holi… ale żadnej ryby nie doprowadziłem do ręki. Wszystkie spadły.


Inna, tym razem pozytywna składowa tego wyjazdu, to ilość dużych ryb. Nie takich typowych dla tamtych okolic baby tarponów po 8 funtów. Większość ryb była wielkości mojej nogi! To były piękne, duże i silne dwudziestokilkufunciaki. Walczyły zawzięcie i dawały masę satysfakcji podczas holu. Ich siły nie da się opisać. Ale jak napisałem wyżej – żadna nie dała się doprowadzić do ręki. Trochę zonk, ale tak to właśnie z nimi bywa. Zaciąć tarpona to jedno, a tarpona wyholować – to już całkiem odmienna historia.


Co jeszcze? A na przykład to, że łowienie miało sens od świtu do mniej więcej dziesiątej. Potem wszystko, co miało łuski, znikało w zakamarkach namorzynów. Po godzinie 10 to była pora na snooka w krzakach. Albo jacki i duże cudy na otwartej wodzie, pełnej wiatru i fal. Im nie przeszkadzało ekstremalne prześwietlenie. Ale było ich niestety zbyt mało, żeby liczyć na jakąś regularność i żeby można było z nimi dealować. Poza tym bezlitosna klara nie dawała szansy na przetrwanie dnia bez cienia. 35 stopni na pokładzie łodzi idzie maksymalnie na substancję – pomimo że lubię tropiki, to jednak (z wiekiem) nie wszystko da się znieść (SKS).

Kolejne, być może nie odkrycie, ale potwierdzenie wcześniej zebranych doświadczeń, to to, że linki Rio są bardzo fajne w katalogach, ale w warunkach polowych – już tylko niektóre. Dlaczego niektóre? Ponieważ są też rzeczywiście bardzo udane sznury tej firmy. Tu dla przykładu modele dedykowane pod permita, bonefisha czy tarpona. Cytując klasyka: „SA robi im z dupy jesień średniowiecza”.



Miałem ze sobą trochę nowego sprzętu i powiem, że inwestycje były w większości przypadków udane. Między innymi zabrałem ze sobą nową linkę pływającą z 6-stopowym (pływającm) clear tipem i testowałem łowienie z krótszymi przyponami. Muszę przyznać, że nie mam jeszcze całkowicie wyrobionego zdania na ten temat. Pierwszy raz łowiłem takim sznurem i trochę za mało doświadczeń zebrałem, żebym mógł osądzić sensowność takiej konfiguracji. Przetestowałem też, dla mnie nową, formułę przyponów pod tarpona, snooka czy jacka. Przypony wiązałem z FC według formuły Lou Tabory, także w przypadku krótkich przyponów o długości 7,5 stopy. Jestem zadowolony z wyników na tyle, że w przyszłości będę wykonywał przypony właśnie w ten sposób. Dzięki sprzyjającemu zrządzeniu losu miałem okazję kupić po okazyjnych cenach m.in. dwie nowiutkie wędki. Potwierdziło się, że Sage X #8 to fenomenalny kij. Połączony z linką Rio Permit, jest zarówno katapultą jak i czarodziejską różdżką, pozwalającą położyć bonefishową muchę bez plusku na gładkiej wodzie do kolan. Natomiast Sage Salt R8 #9 to według mnie wyjątkowa wędka tego producenta, która w połączeniu z linką SA Grand Slam tworzy bardzo udany duet.

Wróćmy na chwilę do przyrody. Jakby w nagrodę za te wszystkie bitewne porażki, dane mi było zobaczyć piękną, dużą mantę, która płynęła kilka minut tuż obok łodzi. Niezwykle dostojne stworzenie. Do tego lemon sharks kręcące się po piasku i żwirze – zachowywały się tak, jakby zbierały się do tarła, ale gajd mówił, że to o jakieś półtora miesiąca za wcześnie. Poza tym w tym roku była prawdziwa plaga barrakudy. Po prostu były wszędobylskie. Była też jedna, niesamowicie ciekawa, akcja z tarponem, który z mangrowców wyskoczył nad wodę tak przestraszony, że powodem mógł być tylko krokodyl. Później, w innym miejscu, señor cocodrilo był osobiście z bliska do obejrzenia, ale w którymś momencie za dużo mu było tego voyeuryzmu i się najzwyczajniej stlenił. Oczywiście były też flamingi, żółwie i ładny permit na speedzie.


Wróćmy do punktu wyjściowego. Czy warto oceniać tegoroczny wypad na Jukatan, zamiast zreflektować się i zachować zdobytą wiedzę na przyszłe wyjazdy? Moim zdaniem – refleksja ma większy sens. Odkładam doświadczenie na właściwą półkę i będę z niego korzystać w przyszłości. Czy bym tam jeszcze pojechał? Hmmm… Jak można sobie samemu zadać takie pytanie!? Gdybym miał gwarancję, że kolejnym razem będzie znowu taka imponująca ilość rozmiarowo dobrej ryby – to tak. Jaki wniosek z tego płynie? Za rok na 90% będzie inna lokalizacja. Jeszcze nie wiem dokąd ruszymy, ale nie do Meksyku i nie na Jukatan.
Pitt, 2025