Drugi dzień łowienia zaczął się w zasadzie już późnym wieczorem, dnia pierwszego. Pomimo, że teoretycznie miało to być o dzień później. Tak, wiem, mieszam, jak zwykle. Kiedy wieczorem wróciłem do hotelu, z pierwszego dnia spędzonego z Enrique na łodzi, niebo pokryły ciężkie chmury i zaczęło padać. Deszcz był ulewny, mocny i niestety nieustający, padało do samego rana, przez całe popołudnie i wieczór. Jednym słowem kanał. Około 21 zadzwonił do mnie gajd z pytaniem, czy w takich warunkach chcę jechać łowić. Prognoza zapowiadała 100% deszczu. Nie, zdecydowałem, że nie i zaczęliśmy szukać terminu zastępczego. Enrique mial spory dylemat, ponieważ raz, że był od 8 dni na wodzie a dwa, że kolejny wolny termin miał w następną sobotę. My powrót dzień później, czyli w niedzielę. Po kilku minutach burzy mózgów umówiliśmy się na niedzielę, za dwa dni, pod warunkiem, że albo będę pływał z jego synem lub innym, równie doświadczonym gajdem. Enrique wiedział, że chcę się jak najwięcej dowiedzieć i nauczyć, więc czuł się zobowiązany. Czas ustaliliśmy ten sam co ostatnio i powiedzieliśmy sobie hasta luego!

W niedzielę rano ta sama procedura. Podnoszenie oczu z podłogi, szybka toaleta, szybkie burrito na śniadanie. Na dole czekała już szybka taksówka z szybkim kierowcą i dwoma jankesami. Tylko zamiany aut na stacji nie było i Speedy Gonzalez zawiózł nas do samej mariny. Gdzie czekały na nas kaprawe kundle ze sworą wesołych szczeniąt. Bernardo był już na łodzi czyścił pokład. Po przywitaniu powiedział mi, że po 9 dniach na wodzie Enrique też zbiera oczy z podłogi (klątwa Melka) a dziś będę pływał z Manuelem. W tym momencie na moich butach poczułem ciężar a po spojrzeniu w dół przywitały mnie te same wredne oczy kundla. Best friends forever, pomyślałem sobie.

Podszedł do mnie Manuel, przywitał się i pomógł przepakować moje klamoty na pokład. Kiedy rozkładałem wędkę rozmawialiśmy trochę o wczorajszym dniu i załamaniu pogody. Było bardzo ciężko. Nikt nic nie złowił. Cały dzień padał deszcz i wiało bardzo mocno. Ryby były ospałe i trudne do wytropienia. Ilość brań znikoma i w stu procentach stracona. Zero, nic, nada, nothing. W duchu cieszyłem się, że nie pojechałem wczoraj ale obawiałem się, że może być równie ciężko. Północny wiatr, wyczuwalnie niższe temperatury i jak potwierdził gajd, zimniejsza woda. Nie dobrze, oj nie dobrze.

Po decyzji w jakiej kolejności będziemy próbować przechytrzyć ryby, ruszamy w laguny. Crocodilo lagoon, mówi Manuel i po kilku minutach wiem skąd ta nazwa. Są dosłownie wszędzie, kilkanaście sztuk. Niektóre zwierzęta imponujących rozmiarów. Ciekawe na jakie muchi taki forfiter bierze?  Brechtam śmiechem i opowiadam Manuelowi o forfiterze i gary muf ałt. Mamy bękę ale po wpłynięciu w combat zone zakładam Schminnow i zaczynamy szukać tarpona. Okazuje się, że i one są wszędzie i … że są bardzo trudne. W końcu trafiam w muchę, tym razem Toad, trochę cięższy od poprzednika i minimalnie większy. Ryby atakują co parę minut. Większość nie trafia w pierze, pozostawiając po sobie ślad na wodzie lub flash pod jej powierzchnią. W końcu jest! Spadek! Kilka minut później jest kolejny! Kojeny spad! Shit! Po kolejnych kilkunastu minutach następne udane zacięcie. Walka trwa parę minut. Ryba muruje do dna, a ma gdzie w tej głębokiej na ponad 2 metry lagunie. I znowu spadek! Nie! Fuck, fuck, fuck! Zmieniamy miejsce o kilkadziesiąt metrów i w pierwszym rzucie widzimy ładnego tarpona. Ryba jednak odwraca się w ostatnim momencie. Szybko rzucam raz jeszcze i siedzi. Zacinam i jest jazda. Ale daje! Muruje, odjeżdża, skacze świece! Duża i piękna ryba. Chyba … lekko pod 15 funtów. Cieszę się jak norka.

Manuel wyrywa mnie ze snu mówiąc: señor, crocodilo! Podnoszę głowę i widzę jak nieźle wyrośnięty misiek płynie w stronę łodzi. Gajd mówi mi, że one w zasadzie nie są agresywne ale 10 kilowym tarponem nie pogardzą. Zaczyna się przeciąganie liny na czas. W końcu Manuel łapie za przypon i stara się podebrać rybę, równocześnie patrząc drugim okiem, co robi krokodyl i jak daleko jeszcze jest. Jaszczur ma jakieś 4 metry do rąk Manuela kiedy tarpon wypina się o odpływa. W tym samym momencie Krokodil odwraca się leniwie i odpływa do brzegu. Wow! Almost headlines: «Fishing guide sushi for crocodilo!» Koorfa, ale gorąco! Pot się ze mnie wylewa litrami. Jeszcze nie ma południa a ja zamieniam się w galaretkę. Oczy zalane solą. Na plecach wodospad. Płyniemy na drugą stronę laguny w nadziei na więcej cienia i snooki. Jest dobrze, są duże korzenie, są zacienione kieszenie, są snooki. Jest źle, ryby nie chcą żreć. Przytłaczająca apatia. Zmieniam muchy dwa razy. Najlepiej reagują na Schminnow w kolorze blanco-rojo. Reagują tzn. odwracają się i … i tyle. Nic, zero brań.

Manuel przesuwa nas na urozmaicony flat. Jest szansa na palometa, jacks, sebalo, robalo i przy odrobinie szczęścia macabi, czyli bones. Po godzinie łowienia stwierdzamy, że widzieliśmy miliard barracud i pierdyliard płaszczek. Manuel jest niezadowolny z siebie i wyboru miejsca a ja jestem zjebany jak koń po westernie. Do tego wszystkiego wzmaga się wiatr i o rzucaniu 7-ką nie ma mowy. Normalnie nie lata i już. Przesuwamy się ponownie, tym razem na tłustą zatokę. Dosyć nietypowy flat, ze szmaragdową wodą i głęboki na 2-3 metry. Wiatr nas skalpuje. Zmieniam linkę na inter i staram się rzucać jak najdalej. Manuel mówi, że są duże tarpony, które tutaj wchodzą z oceanu. Łowienie jest bardzo trudne a ryby są nieaktywne. Po niecałej godzinie nierównej walki poddaję się. Płyniemy w stronę mariny i zahaczamy o mały, osłonięty od wiatru flat z szansą na permita i jacks. Nic, pustynia bez serca, ja na niej jak szczur! (Azyl P.)  A z 7-ki dalej nie lata. Jeszcze kładę to na karb zmęczenia, jeszcze.

Postanawiamy wracać, mamy ponad godzinę drogi do przystani. Wiatr i fale dają się we znaki. Łódź skacze momentami jak kangur po outbacku aby po sekundzie opaść pomiędzy fale, dając mi szansę na przekleństwa a moim plecom na kontuzję. Madre, ale jazda, niech to szlag! W przystani lądujemy równocześnie z innymi łodziami. Tylko dwie ryby wyholowane. Barracuda i jack. Poza tym numery zerowe. Moich 5 zaciętych tarponów i przygoda z krokodylem nabierają pozytywnego wizerunku. Nagle eureka, już wiem dlaczego tak słabo się, od pewnego momentu, rzucało. Szczyt wędki był bardzo perfidnie pęknięty i dopiero podczas składania kija rozleciał się całkiem. Taki lajf. Trzeba będzie po powrocie zareklamować a na trzeci dzień łowienia pożyczyć kij od gajda.

Ostatni dzień na łodzi spędzimy wspólnie w kolejnej części.

2017, pitt