Jest poniedziałek wieczorem. Moja żona patrzy się na mnie jak na wariata, kiedy mówię pół pytając, czy może pójdziemy jeszcze dziś na pokój? Tak czy owak musiałem podpaść już wcześniej, siedząc w barze o prawie suchym pysku. Żadnej Tequila, Scooby Doo czy Long Island. Lampka lub dwie wina do kolacji, później góra trzy piwa i Virgin Mojito. Szybko powiązała koniec z końcem i pyta: jutro jedziesz na ryby? Si! Naszykowałeś wszystko? Si! Dzwoniłeś do gajda? No! Puta de madre, no!

Skok do pokoju, kręcę numer. Nie bęgla?! Idę do recepcji i pytam jak zadzwonić z pokoju, ale jakiś sympatyczny chico wykręca mi numer do Enrique. Hallo. Hola! Enrique? … bla bla bla … No ablas espanol, przerywam. Hello Enrique, Pitt here, I’ve booked … bla bla … which time … ? Umawiamy się na 5.30 w lobby. Ustawiam budzik, pytam o śniadanie i idę do baru. Udało się? Si! Biorę piwo i jeszcze jednego Virgin Mojito dla żony.

Budzik dzwoni, siadam na łóżku, podnoszę oczy z podłogi i idę do łazienki. Szybka toaleta, szybkie śniadanie w sport barze, notabene pełnym jakichś czubów i zwłok po wczorajszym party. Biorę jakieś małe snacki, wodę, piwo, sprzęt i zjeżdżam na dół. Pod hotel podjeżdża taksówka van. Kierowca pyta: senior, fishing? Fly fishing senior? Patrzę trochę podejrzliwie, chyba bardziej niż trochę, bo kierowca pyta raz jeszcze: senior, flyfishing with Enrique? Aaaaa, Enrique. Are you working for him? Yes, yes! W aucie siedzi 3 facetów, jak się okazuje też wędkarze. Też jadą do tej samej mariny. Wszyscy z USA. Zaczyna się bablanie o wędkarstwie w juesej i w jułrop. Jest jeszcze ciemno. Taksówka pędzi pomimo, że prezencja policji jest wyraźna. O dziwo dojeżdżamy cali i zdrowi do stacji benzynowej, gdzieś, na drodze do łowiska. Tutaj przyjeżdża po nas gajd ze swoim synem. Przychodzą mi do głowy sceny z Savages. Przesiadamy się i jedziemy do mariny. Słońce powoli wstaje kiedy pakujemy nasze rzeczy do łodzi. Po przystani szwędają się jakieś kundle. Psy są w okropnym stanie. Po kilkunastu minutach odbijamy od pomostu. Powoli rozkładam wędkę. Montuję kołowrotek. Small talk. Pytam gajda o warunki na wodzie. Ostatnie dni. Ryby. Wiatr … w końcu ruszamy na pierwszą miejscówkę.

Po dotarciu na miejsce wybieramy muchy i oddaję pierwsze rzuty. Stripping. Wskazywanie kierunku. Docieramy się jako team. Gajd to moje oczy i uszy, ja jestem jego rękoma. Zaczynamy łowić. Sporo barracudy. Atakują muchę co kilka minut, kiedy oddaję rzuty wzdłuż mangrowców. Kiedy dopływamy do kolejnej sporej kieszeni w lesie drzew, podaję muchę centralnie w sam jej środek. Tuż obok sporego korzenia. Jest tam wyraźnie głębiej niż w promieniu kilkudziesięciu metrów. Mucha tonie powolnie i zaczynam ją ściągać krótkimi pociągnięciami. Strip, strip, stop, strip! Set the hook! Zacinam i czuję rybę na końcu zestawu. Jest mocniejsza niż poprzednie i wyraźnie muruje do dna, chcąc uciec w grube i czarne mangrowce. Po kilku minuach ląduję dużego snappera. Gajd opowiada mi trochę o tym gatunku Mangroove Snapper. Pierwsze zdjecia i łowimy dalej. Po zacięciu jeszcze kilku snapperów, mniejszych rozmiarów, zmieniamy miejsce.



Enrique wpływa na ogromny, płytki flat. Woda jest krystalicznie czysta i głębokości do kolan. Widać piach i turtle gras. Pytam gajda o możliwości. Permit, Jacks, Baby Tarpon i Bonefish. Staję na dziobie a gajd cierpliwie opływa flat, wpatrując ryb. Pustynia. Od czasu do czasu oddaję blind cast. Nic. Nagle Enrique woła: nervous water! Nervous water! At 10! Cast! Odwracam się i … nic nie widzę? Wskazuję szczytem kija na godzinę 10. Enrique prowadzi moje ramię i oczy i … nagle widzę. Nervous water. Tylko za późno. O wiele za późno! Jack przepływa ekspresowo za płaszczką i obok łodzi. Adios! Nadal martwa woda zmusza nas do ucieczki. Płyniemy w laguny.

Labirynt, prawdziwy labirynt. Powolnie przesuwamy się metr po metrze. Cicho, jak cienie. Gajd płynie bezszelestnie. Dostaję crash lessons i uczę się tower casta. Robi się coraz ciaśniej. Zero miejsca! Wtf? Jak tu rzucać? I nagle pojawia się pierwszy tarpon. Ładna ryba patrolująca kilka metrów kwadratowych kieszeni pomiędzy mangrowcami. Staram się nigdzie nie zawiesić ale średnio mi to wychodzi. Ryba płoszy się ale po kilku minutach wypływa ponownie w to samo miejsce. Podaję muchę i zaczyna się taniec. Prowadzę Schminnow według komend Enrique. Set the hook! Zacinam i siedzi … całe paręnaście sekund … na krótko przed tym, wykręca efektowną świecę i się uwalnia. Wow! Stoję z rozdziwionym dziobem i gapię się jak zahipnotyzowany na koniec linki. To był mój pierwszy tarpon! Yeahaaa!

Pływamy dalej po lagunach. Są następne ryby, brania, zacięcia i spady.  Zaciąga się i zaczyna kropić. Pada coraz mocniej a na otwarych przestrzeniach pojawiają się małe ławice tarponów. Szkółki po 3-4 ryby. Są aktywne ale tracę każdą jedną zahaczoną rybę. Po kilkunastu minutach rozjaśnia się i zza chmur wychodzi słońce. Ściągam kurtkę i oddaję długi rzut w kierunku 3 ryb. Mucha kładzie się na wodzie o metr od nich. Zaczynam prowadzić wabik i od grupy odrywa się jeden tarpon, podążając zdecydowanie za muchą. Set the hook! Tyle razy już to dzisiaj słyszałem, przelatuje mi przez myśl. Zacinam i jest! Ryba zaczyna znajomy mi już rytuał. Jestem spokojniejszy niż wcześniej i staram się reagować szybko i właściwie. Po dobrych kilkunastu minutach holu i kilkunastu wyskokach z wody, Enrique ląduje rybę. Złowiłem pierwszego tarpona, na muchę, na własną muchę! Po zwróceniu rybie wolności siadam i wypijam piwo, kielcząc się równocześnie, jak głupi do sera.



Po kolejnych nieudanych podchodach wracamy do przystani. Wertepy, downtown typu slumsy, stacja benzynowa, taksówka, korek uliczny, hotel. W barze lobby biorę zimne piwo, siadam w fotelu i cieszę się jak dzieciak. Co za dzień? Co za dzień! Spocony i zmęczony idę na plażę i moja najżeńsza z żon wie od razu, że to był udany wypad.

Kolejny dzień na łodzi spędzimy wspólnie w następnej części.

2017, pitt