Na wspólny wyjazd umawialiśmy się kilkukrotnie i strasznie długo to trwało, zanim spotkaliśmy się nad woda w trójkę. Maciek przyjechał po mnie późnym ranem, spakowałem klamoty do bagażnika, posadziłem 4 litery na siedzeniu i po bardzo dobrej godzinie z ogromnym hakiem dotarliśmy na miejsce. Po kilku minutach dojechał do nas Robert, przerzuciliśmy wszystkie graty do jego amfibii i pojechaliśmy nad wodę. Okazało się, że Maciej mnie nie ściemniał i aby dojechać w pobliże niektórych miejscówek, faktycznie dobrze jest mieć pojazd desantowy. Już w drodze telefonowałem do mojego dentysty i prosiłem o termin, bo czułem że obluzowują mi się wszystkie plomby i wiedziałem, że lepiej być nie będzie.

Czary mary i znaleźliśmy się w tak dzikiej okolicy, że aż trudno było mi uwierzyć, że nadal jestem w Europie centralnej a nie gdzieś w Kambodży. Wrażenie dżungli wzmacniał wszechobecny i wszechwlewajacy się deszcz. Wilgotne i zimne powietrze nie było przyjemne ale wrażenia optyczne otumaniały zmysły na tyle, że kompletnie mi to nie przeszkadzało – do pewnego momentu oczywiście. Do momentu, kiedy poczułem, że jestem kompletnie przesiakneity i zmarznięty. Ale to trwało trochę, a w międzyczasie delektowaliśmy się okolica, łowiskiem, brodziliśmy, rzucaliśmy, uwalnialiśmy zaczepy, zacinaliśmy i holowaliśmy ryby.

Summa summarum każdy z nas złowił rybę. Każdy z nas stracił w ten czy inny sposób jakiś wabik. Każdy z nas został obdarzony zdjęciem i serdecznym uśmiechem. Hitem dnia okazał się jednak, splątany, produkt japońskiej firmy Varivas, który został tego dnia określony na wiele sposobów, jednakże żaden z nich, to znaczy z użytych tego dnia epitetów, nie jest na tyle cenzuralny, aby go użyć w druku.

Powiem tylko tyle, że było tak świetnie, że jednogłośnie postanowiliśmy, że następnym razem będzie jeszcze lepiej, jeszcze rybniej i jeszcze bardziej fotograficznie. Prawdopodobnie będzie też znacznie mniej varivasowo. C’est pas vrai, Robert?

2013, pitt