Będąc jakiś czas temu w Niemczech, wyskoczyłem szybko do sklepu wędkarskiego, który zachowałem w pamięci, jako: dobrze zaopatrzony w towar dobrej jakości i z kompetentną obsługą. Jakież było moje zdziwienie, kiedy przekroczyłem progi Sezamu. Znajdujące się blisko wejścia regały z twardymi przynętami spinningowymi posortowałem natychmiastowo na dwie kategorie:

1) 3-4 znane marki na krzyż = straszna drożyzna

2) PRC made NN = taniocha do kwadratu

Kolory jak z jarmarku – 10 minut oglądania regałów z tymi zabawkami i jaskra gwarantowana. Niestety, moje obawy w stosunku do reszty asortymentu, sprawdzały się z każdym krokiem pogrążającym mnie w mule tego lokalu.

Bublowate główki jigowe i haki marki drut (niektóre, już w opakowaniach, pokryte najczęściej spotykanym materiałem, w świecie metalu nieszlachetnego – rdzą!). Kotwice VMC Vanadium to był technologiczny szczyt oczekiwań wędkarza poszukującego haków dobrej jakości. Ogólnie rzecz biorąc haki w tym sklepie były marne, daremne, po prostu bublowate. Brrrr … Zaraz obok Czarnobyl. Brutalnie śmierdzące gumy, bez różnicy, jakiej formy i koloru, wyglądały na produkt tak nafaszerowany plastyfikatorami, że byłem zdziwiony, że nad skrzynkami, które je magazynowały, nie było znaków ostrzegawczych. Szybko stamtąd uciekłem, będąc pewnym, że, jeżeli mój pobyt w tym środowisku, będzie trwał dłużej niż 5 minut to nieuchronnie nabawię się raka albo innej cholery.

Na środku lokalu, lekko po prawej, stały duże, pojemne i dobrze wypełnione stojaki z wędkami. Wow, przeleciało mi przez głowę: ale chrust! 75% wędzisk spełniało w 100% wymagania klienta, który:

1) jeszcze nigdy nie łowił i nie ma zielonego pojęcia, o co wędkarstwie chodzi

2) ma ponad 3 ‰ we krwi i jest szczęśliwy, że jeszcze oddycha – choć o tym nie wie

3) lubi, nie(!) kocha wręcz, hologramowe nalepki na ultra-extra-super-duper-fastach

Korek marki korek, lub częściej japan style w czarnym duplonie, królował na rękojeściach. Przelotki marki przelotki, krzywo przyklejone (z cala pewnością na klej termotopliwy) i przywiązane powrozem utopionym w lakierze upewniły mnie, że terminologia spacingu była (jest i na długo pozostanie) zbrojmistrzom tych wytworów obca.

Wśród kołowrotków czułem się, niestety, wcale nie lepiej. Królował plastik w metalicznych kolorach, okraszony chromem i złotem. To wszystko napchane mega ilością łożysk, o fantastycznej jakości (kto wie, być może nawet z Kraśnika?). Do pełni szczęścia potrzeba było tylko przewertować jeden z wypierdaśnych opisów katalogowych i … oooo … już! OK, było też kilka modeli kołowrotków z wyższej półki. I oczywiście, że różniły się jakością i kulturą pracy od reszty gawiedzi! No i różniły się oczywiście cenami. Można było bardzo łatwo zgadnąć, który kołowrotek jest drogi – po grubej warstwie kurzu spędzającego wolny czas na powierzchni korpusu.

Do ucieczki rzuciłem się czasie rozmowy ze sprzedawcą, który chciał mi wcisnąć kij do long distnace drop shota (WTF!?) o długości 2,75 m (!!!). Później, już siedząc w aucie zastanawiałem się, czy tak daleko posunięta aldicyzacja społeczenstwa jest możliwa? Poszedłem do wędkarskiego a znalazłem się w Aldiku … ???

2012 pitt