Plan sam w sobie był bardzo prosty: pojechać na wakacje do Hiszpanii i dać rybom w zęby. Ze względu na wszechobecną sytuację geopolityczną wyjazd do krajów bliskiego wschodu odpadł w przedbiegach. Po prostu nie chiałem być tematem wiadomości wieczornych. Ostateczny wybór padł na południowoeuropejskie wybrzeże Atlantyku – Costa de la Luz. Później jak zwykle rutyna: pakowanie, transfer, lot, transfer, check-in i pierwsze wyjście na łono natury … uuff … łono jest piękne!

Po odebraniu licencji od Kuby, mogłem w końcu skorzystać z kompletnej zawartości walizki. Nawet jeżeli nie było tego dużo: 2 wędki, 2 kołowrotki, 2 pudełka przynęt, trochę wędkarskich drobiazgów, plecak i kilka sztuk funkcjonalnej odzieży. Na całe szczęście w końcu mogłem, bo w międzyczasie jarałem się jak znicz. Zresztą nic dziwnego, już podczas pierwszego wyjścia na plażę widziałem kilka ładych ryb polujących w zasięgu rzutu na mulety czy inne ukleje. Niewątpliwie pamletonony. Każdy kolejny rekonesans był bardzo obiecujący i byłem pewien, że będę mógł złowić każdego drapieżnika osiągalnego z plaży, skał czy później z łodzi.

Pierwsze wyjście na skały okazało się bardzo ciekawym doświadczeniem. Po niesamowicie przyjemnym spacerze w dół urwiska, spacerze z nielicznymi elementami: wspinaczki, akrobatyki, płetwonurkowania, alpinistyki, survivalu, tresury zwierząt i fotografii, odniosłem wrażenie, że matka natura nie przewidziała abyśmy przeżyli. To wrażenie wzmocniło się delikatnie po pierwszym kontakcie z falą, która zwilżyła mnie lekko od czubka czaszki do podeszwy lewego buta, usiłując równocześnie spłukać mnie z kamienia wielkości ciężarówki. Później, zmieniając miejsce i skacząc jak kozica z kamienia na kamień, utwierdziłem się w moim przekonaniu, a to wszystko dzięki krewetkom, które mogłem podziwiać z bardzo bliska w ich naturalnym środowisku … zaraz po tym, jak przestałem być kozicą i zamieniłem się, w spadającego dupą na ostre i zalane kamienie, homo ledwo sapiens. Rock fishing to kapitalna zabawa dla każdego wędkarza z domniemaniem o sobie i ambicjami, polecam serdecznie wszystkim.

Przyszła kolej na łódź. Wskakujemy z Kubą na pokład i zasuwamy na pierwsze miejscówki. Nieźle buja myślę sobie, nieźle chlapie myślę sobie, nieźle sobie obiłem (WTF!?!?) o ławkę myślę sobie, szukając w panice czegoś do podłożenia pod tą część ciała, gdzie plecy kończą swoją szlachetną nazwę, celem uratowania ostatnich resztek. Po kilkudziesięciu minutach trollingu osiągnęliśmy miejsce, w którym w końcu mogliśmy trochę porzucać. Tutaj miałem okazję zmienić spodnie z krótkich na długie – i osłonić przez słońcem usiłującym zamienić mnie w skwarek – nogi nakremowane sun blockerem. Ja naprawdę lubię upały ale tutaj było wyraźnie czuć ciemną stronę mocy. Po kilku setkach rzutów popłynęliśmy dalej. Tym razem bankowe miejsce na bonito. Yeah! Ta ryba stoi od lat bardzo wysoko na mojej liście to catch. Po kilku rundach wokół zatoki, zachodzące słońce, zasygnalizowało nam, że trzeba się zbierać w kierunku portu.

Aahmm … no tak, zapomniałem napisać, że Atlantyk to bezrybna studnia, wsiowa sadzawka strażacka ze strukturą dna z wygładzonego betonu, pustynia po prostu. Ani jednego brania. Kilka wyjść i to wszystko. Ale … ale … nie tak prędko. Bonitos odbywały tarło, jak się później okazało a wcześniejsze ulewy, trwające kilka tygodni, wywarły spory wpływ na prądy i tuńczyki migrowały innymi szlakami, zatrzymując się pod wybrzeżem Afryki. Co oczywiście znacznie ułatwiło nam ich złowienie. Najdziwniejsze jest to, że pomimo, iż widzieliśmy spore ilości muletów, nie mam na myśli kilkuset ryb, tylko ogromne dywany z pływajcego mięsa, nie widzieliśmy żadnych drapieżników. Zero pamletonów, zero amber jacków, zero barracudy, zero mahi mahi, zero albacore. Nic, kompletnie nic. Dlaczego? Zapytajcie tych, co rozciągają kilkukilometrową almadrabe. Oni wiedzą na 100%.

Czy w takim razie wyjazd był udany? Oczywiście, że tak. Wspaniałe wakacje, które były celem samym w sobie, Kuba live, Gibon Houdini live, ogromna ilość słońca live, praktycznie pusta kilkukilometrowa plaża live, słony wiatr live, cafe solo live, black russian i cholernie dobre jedzenie (¡Que aproveche!) zrekompensowały wędkarski niedosyt. I’ll be back! A przynajmniej bardzo bym chciał!

2015 pitt